24 sty Zimowy Półmaraton Gór Stołowych – Relacja
Komunikaty pogodowe przed biegiem nie napawały optymistycznie. Miało nie być śniegu, organizatorzy ostrzegali jednak przed sporym oblodzeniem, zwłaszcza na zbiegach. Swój kask do wspinaczki niestety już dawno sprzedałem, co oznaczało, że aby nie rozbić sobie głowy, będę musiał liczyć głównie na swoją zwinność. Na szczęście przez kilkanaście lat grałem w piłkę nożną na pozycji bramkarza, więc upadanie miałem opanowane dość dobrze.
Podczas kompletowania ubioru i wyposażenia musiałem zrezygnować z raczków, na które dość mocno liczyłem. Cienka warstwa lodu na ziemi i kamieniach niestety nie nadawała się do biegania w nich. Tutaj najlepiej sprawdziłyby się gumowe nakładki z małymi kolcami, których niestety nie miałem. No ale za to im bardziej ekstremalnie, tym większa satysfakcja na mecie.
Bieg miał się zacząć punktualnie o 9:00 w sobotę. Przed samym startem łatwo było odróżnić tych, którzy przyjechali tu się ścigać, od tych, którzy liczyli bardziej na wycieczkę. Osobiście planowałem dotrzeć do mety możliwie jak najszybciej więc nie brałem ze sobą za wiele – telefon, słuchawki, folia NRC, jeden żel i 250ml wody – to w końcu tylko 21km. Niektórzy mieli plecaki biegowe wypchane po brzegi, jakby wybierali się na 100km bieg granią Tatr. Aż strach pomyśleć jak spakowaliby się na dłuższy bieg.
Na starcie ustawiłem się więc bliżej tych spakowanych „na lekko”, żeby nie utknąć na wąskich ścieżkach za tzw. „turystami biegowymi”. Na pierwszym zbiegu wydawało mi się, że mogłem nawet zacząć trochę bardziej z przodu, bo musiałem trochę hamować, jednak kiedy przyszło do pierwszego podejścia, cieszyłem się, że oszczędziłem trochę siły. Kto był W Górach Stołowych ten wie, że są to jedne z najcięższych technicznie gór do biegania w Polsce. Strome podejścia i zejścia, kamienie, korzenie, wąskie ścieżki – to wszystko sprawia, że dotarcie do mety bez żadnego skręcenia samo w sobie jest sukcesem. Ja na szczęście oszukałem system i skręciłem sobie kostkę 10 dni przed biegiem, dzięki temu podczas biegu nie musiałem się obawiać czegoś, co już i tak stało. To już pomału robi się tradycją – przed moim poprzednim biegiem w Górach Stołowych – Garmin Ultra Race – również skręciłem sobie kostkę.
Tak w ogóle to wiecie jak poznać doświadczonego biegacza długodystansowego od niedoświadczonego podczas rozmowy? To proste – doświadczony mówi „podejścia”, niedoświadczony „podbiegi”. Ot taki tam żarcik branżowy.
Pozytywnym zaskoczeniem podczas wspinania się na kolejne głazy było to, że zaczął padać śnieg! Nagle zrobiło się biało, i chociaż do warunków z edycji 2017 jeszcze dużo brakowało, to jednak biegło się zdecydowanie przyjemniej. Przyśpieszając trochę relację, kolejne kilometry to w sumie 5 upadków – na szczęście nic poważnego – kilka kontrolowanych ślizgów na tyłku i kilka mniej kontrolowanych. W każdym razie udało dotrzeć się bez większych strat do ostatniego wyzwania – podejścia na Sczeliniec Wielki. Wspinanie się na 665 oblodzonych schodów to naprawdę super przeżycie – polecam każdemu z czysty sumieniem! Udało mi się zachować na tyle siły, żeby wyprzedzić tu jeszcze kilka osób. Na mecie medal, ciasto, szybka fotka i droga powrotna w dół. Na zmęczonych nogach 665 schodów wydawało się jeszcze bardziej śliskie, niż podczas podbiegu, ale myśl o schowaniu się do samochodu i włączeniu grzania na maksa dodawała otuchy. Bieg organizacyjnie na bardzo wysokim poziomie, zresztą jak wszystkie imprezy organizowane przez Piotrka Hercoga. Właśnie dlatego będę tu znowu w czerwcu, na letniej edycji biegu.
Dystans: 21km
Przewyższenie: +1003/-886 m
Miejsce:88/500
Czas: 2:26:27