28 lip Tatra Sky Marathon – Relacja
Dźwięk budzika wyrywa mnie z niespokojnego snu o 4:10 nad ranem. Wyłączam go szybko i próbuję sobie przypomnieć czemu wstaję o tak nieludzkiej porze. Półprzytomny łapie za telefon i odczytuję maile z ostatnimi wskazówkami odnośnie biegu od organizatora Tatrzańskiego Festiwalu Biegowego. No tak, Tatra Sky Marathon, to dlatego wstaje w środku nocy.
Wszystko pomału zaczyna się łączyć w całość. Ubieram się więc i schodzę do wspólnej kuchni w pensjonacie, w którym się zatrzymałem, aby zjeść mój ulubiony posiłek przed biegiem, czyli owsianko-ryżankę. Serio jest dobra! Przy stole spotykam innego z gości, który również startuję w biegu. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że jest z Warszawy i nie biega po górach, a tu przyjechał się sprawdzić. Muszę przyznać, że 42km i 3500m w górę to dość kontrowersyjny wybór, jak na pierwszy bieg górski. No cóż, przynajmniej już wiem, ze nie będę dzisiaj ostatni, hehehe.
W strefie startu panuje świetna atmosfera. W powietrzu czuć ekscytację przed startem, ludzie uśmiechają się do siebie, życząc sobie nawzajem powodzenia i motywując się do walki na trasie. Jako że w ramach biegu rozgrywane są Mistrzostwa Polski w Biegach Górskich na Długim Dystansie to przyjechała tu cała śmietanka biegaczy górskich – Bartek Przedwojewski, Kamil Leśniak, Miśka Witkowska, czy Dominika Stelmach, czyli nazwiska wśród których już za kilka lat będzie wymieniane jednym tchem również i moje 😉
Spiker daje sygnał do startu i ponad 250 śmiałków wyrusza zmierzyć się z Tatrami i własnymi słabościami. Dość szybko zbiegamy z asfaltu do lasu i zaczyna się zabawa. Pierwsze podejście to ok 300m w górę na dystansie ok 2km. Staram się nie biec za mocno na początku, bo wiem, że to tak naprawdę dopiero rozgrzewka przed kolejnymi kilometrami. Krótki zbieg i zaczyna się długie i strome podejście na Krzesanice(2122m.n.p.m.). Duża ekspozycja i wąskie, kamieniste ścieżki o nachyleniu ponad 30% to połączenie, które potrafi zasiać zwątpienie we własne umiejętności nawet u najbardziej doświadczonych biegaczy. Powoli sunę do góry, w międzyczasie podziwiając piękne widoki rozpościerające się dookoła, chcące jakby wynagrodzić mi trudy wspinaczki. „AAAAAHGHHHAH!!!! AAAAAAA!!!” Z zadumy wyrywa mnie głośny wrzask za moimi plecami. Odwracam się spodziewając się ujrzeć jednego z uczestników spadającego z krzykiem w przepaść, lub chociaż leżącego ze złamaną nogą. Okazuje się jednak, że to tylko jakiś biegacz motywujący się wrzeszcząc ile mocy w płucach „SIŁAAAAAAA!!!!!” No w sumie czemu nie, sam czasami tak robię jak wydaje mi się, że nikt nie słyszy.
Wdrapuje się na szczyt Krzesanicy i gdybym był mniej doświadczony, to pewnie bym się ucieszył, bo w końcu teraz z górki. No ale niestety, zbiegi w Tatrach potrafią być nawet cięższe niż podejścia, a nawet sekunda nieuwagi może się skończyć przedwczesnym zakończeniem biegu, albo nawet i sezonu.
Po niecałych trzech godzinach melduję się w pierwszym punkcie odżywczym na 20km, który jest jednocześnie końcem zbiegu z Krzesanicy. Uzupełniam wodę, łapię arbuza i jakiś mus owocowy i lecę dalej. Chociaż słowo „lecę” nie do końca tutaj pasuję, patrząc na to co za chwilę mnie czeka. Przede mną podejście na Starorobociański Wierch(2179m.n.p.m.), które szybko weryfikuje moje pojęcie słowa „stromo”. Poprzednie podejście na Krzesanice wydaje mi się nagle całkiem łagodne… „SIŁAAAAAAAAAAA!!!! AAAAAHGH!!!!” Mój kolega, z którym w międzyczasie zdążyłem zamienić już kilka zdań, jak widać dalej jest w pobliżu i dalej potrzebuję motywacji. Odkrzykuję mu coś co w założeniu miało być motywującym okrzykiem bojowym, a brzmiało bardziej jak charczenie umierającej hieny. Wspinam się dalej, w duchu mając nadzieję, że dziwny odgłos, który wydobył się z mojego gardła, inny wezmą za jakiś figiel spłatany przez wyjący wokoło mocny wiatr.
Osiągam w końcu najwyższy punkt na trasie. Podnoszę głowę i napotykam wzrok wolontariusza, ręką wskazującego dalszy tok biegu. Patrzę mu w oczy i widzę w nich nieme przeprosiny. Przenoszę pomału wzrok z niego, w kierunku wskazywanym przez jego wyciągniętą dłoń i widzę stromą, niknącą we mgle ścieżkę w dół. Ostrożnie zaczynam puszczać się w dół, dając czas nogą na przestawienie się na tryb zbiegania. Każdy kolejny krok jest coraz bardziej bolesny….. „SIŁAAAAHHFFJAJJKAAGF!!!!” Pędzący za mną Marek(już wiem jak się nazywa) na szczęście nie pozwala mi pogrążyć się w negatywnych myślach. Odkrzykuje mu „SIŁAAAAA!!!!”, zaciskam zęby i lecę dalej w dół.
Na drugi punkt odżywczy na 32km dobiegam na gumowych nogach, razem z Markiem. Z wdzięcznością przyjmuję arbuza i garść orzechów od wolontariusza i pozwalam sobie na krótką chwilę przerwy. Najgorsze już za mną, teraz już tylko ostatnie 10km. Ruszam w dalszą trasę, nigdzie nie widząc Marka. Musiał sporo szybciej wybiec z punktu odżywczego i uciekł mi na spory dystans. Byłem już tak przyzwyczajony do jego okrzyków, że postanowiłem zebrać się w sobie i dogonić go jak najszybciej. Po około kilometrze zobaczyłem go, a w zasadzie najpierw usłyszałem, kawałek przed sobą. Wykrzesałem z siebie resztki sił i zrównałem się z nim, biegnąc kolejne kilka km razem. Ostatnie podejście, zbieg i już prawie koniec. Mijany wolontariusz krzyczy do mnie „Już tylko kilometr!!”. Daje więc z siebie wszystko, po czym po ok 300m kolejny wolontariusz mówi mi ”Dajesz dajesz, już tylko kilometr!”. Zaczynam się zastanawiać czy pierwszy zaniżył dystans, czy drugi zawyżył, kiedy moje wątpliwości rozwiewa kolejny z wolontariuszy mówiący „Jeszcze tylko półtora kilometra!” By was jasny… jak nie wiecie ile do końca to nie mówcie! Staram się utrzymać dobre tempo na w miarę płaskiej końcówce, lekceważąc kolejną osobę, która tym razem wyrwała się z głupim „Jeszcze 100m!”, które oczywiście okazało się być wierutnym kłamstwem. Po kolejnych 20km(GPS pokazuje, że było to jakieś 500m, ale ja nie dam się nabrać) w końcu widzę przed sobą metę! Przebiegam przez nią z uśmiechem i uczuciem wielkiej satysfakcji, odbierając gratulację od wolontariuszy i zbijając piątki z innymi biegaczami. Nie widzę(i nie słyszę) nigdzie Marka. Zastanawiam się czy to ja zostawiłem go w tyle, czy też może on mnie? Nie mam za bardzo siły się nad tym zastanawiać, zamiast tego wyciągam telefon i dzwonie do żony czekającej na mnie w strefie startu(meta była ok kilometr od strefy startu, gdzie odbierało się medal – rozwiązanie ze względu na wirusa), aby zameldować o wykonaniu zadania i poprosić o kupienie mi zimnego piwa, oczywiście bezalkoholowego 😉
Jest coś wspaniałego i magicznego w takich biegach, coś czego nie da się wytłumaczyć dopóki się nie wystartuję w jednym z nich. Jak inaczej wyjaśnić to, że kiedy cały obolały, ledwo truchtając w kierunku strefy startu, myślałem o tym, ile czasu jestem w stanie urwać z wyniku w przyszłorocznej edycji…
DYSTANS: 42km
PRZEWYŻSZENIE: +3500M/-3500M
MIEJSCE: 104/254