28 kw. Maraton 3xKopa – Relacja
Obojętnym wzrokiem patrzę w ekran komputera. Biegi w Szczawnicy przeniesione na czerwiec, mówi napis wyświetlający się przede mną. Ciężko znaleźć w sobie jakieś emocję z tym związane – byłem przygotowany na tą informację od dłuższego czasu. Może to i lepiej? Zaproponowana przez organizatorów formuła kwietniowa i tak zdawała się wyjątkowo mało atrakcyjna – zdaje się 7 dni na start, każdy zaczyna kiedy chce – a tak szanse na normalne rozegranie zawodów znacznie się zwiększają. No nic, fajnie jednak byłoby się gdzieś sprawdzić.
Leniwie przewijam kolejne pozycję kalendarza biegów górskich, szukając jakiejś ciekawej alternatywy. Silver Run Bardo? Nieeee… za blisko i za krótki dystans. O! A to co? 3xKopa? Z zaciekawieniem klikam w link, aby dowiedzieć się więcej. Bieg oferuję 3 dystanse, w tym jeden bliźniaczo podobny do Wielkiej Prehyby – 43km i 2300up. Odpalam jeszcze Mapy Google, aby sprawdzić dojazd – tylko 1,5h drogi do Pokrzywnej, gdzie bieg będzie rozgrywany. Noooo to już chyba jakiś znak. Szukam na stronie formularza zapisów, robię przelew i zadowolony z siebie rozsiadam się wygodniej w fotelu. Decyzja podjęta więc pora na spokojnie zapoznać się dokładniej z trasą i zobaczyć w co tym razem się wpakowałem…
Jest ciepło! Wysiadam z samochodu w Pokrzywnej i jak głupi uśmiecham się do żony. Patrz, słońce! W końcu szczęście się do mnie uśmiechnęło, ponieważ jeszcze dwa dni wcześniej zapowiadano opady śniegu w Górach Opawskich. Przy biurze zawodów kolejna miła niespodzianka – spotykam Marka, z którym przebiegłem pół trasy na zeszłorocznym Tatra Sky Marathon- tak tak, to ten od „SIŁAAA!!!”. Póki co wszystkie znaki wskazują na to, że będzie to dobry dzień. Nie pozostało nic innego jak odebrać numer startowy i ruszać na trasę.
Biegnę. Zaliczam kilka małych górek, przecinam ulice parę razy. Początek trasy niezbyt porywający, raczej taki na rozruch. Staram się utrzymać dobre tempo i czekam, w sumie sam nie wiem na co. Chyba aż coś w końcu zacznie się dziać.
Dobiegam do punktu na ok 9km, łapie kilka żelków i lecę dalej. Od tego momentu zaczyna się podbieg na Biskupią Kopę. Łagodny początek szybko zmienia się w strome, pełne kamieni podejście. Tempo spada, tętno rośnie, nogi walczą o każdy kolejny krok. Już wiem na co czekałem –na pierwsze podejście na Biskupią Kope, to tutaj tak naprawdę zaczyna się bieg. Podkręcam muzykę, biorę głęboki wdech, krzyczę „SIŁA!!!” i cisnę pod górę.
Dobiegam do punktu odżywczego na szczycie. Czuję się świetnie, podbieg na Kopę pobudził mnie i dał w końcu wyzwanie, na które czekałem. Tu kolejna miła niespodzianka – spotykam Mietka, z którym kiedyś trenowałem w Opolu. Wymieniamy kilka zdań, w międzyczasie uzupełniam wodę i lecę w dół. Początek zbiegu przeszedł moje najśmielsze oczekiwania – piękne widoki, stroma i wąska ścieżka, pełno kamieni i korzeni. Tu liczy się każdy jeden krok, a na podjęcie decyzji gdzie postawić stopę są ułamki sekundy. Na szczęście inni biegacze słyszeli moje ciężkie kroki już z daleka(przydaje się czasem te 87kg…) i uprzejmie ustępowali miejsca gdy byłem już blisko.
Moje uda błagają o chwile przerwy, gdy w końcu robi się bardziej płasko i można chwile odpocząć. Zbliżam się do końca pierwszej pętli. Druga pętla jest nieco inna od pierwszej ale geneza jest taka sama – trochę kręcenia się po lesie, podbieg i zbieg z Biskupiej Kopy i znowu trochę kręcenia się po lesie. Tak w skrócie.
Jestem w połowie drugiego podejścia na Kopę kiedy nagle ktoś łapię mnie za ramiona i klepie po plecach – to Marek, którego spotkałem na starcie! Wspiera swoją drugą połówkę Justynę na drugiej pętli, a przy okazji widząc mnie postanowił dodać mi otuchy na podbiegu. Po wzajemnym nawrzeszczeniu na siebie „SIŁA!!!”, on wraca do swojej lubej, a ja lecę dalej pod górę.
Drugi zbieg jest dużo cięższy od pierwszego. Nogi już trochę dostały w kość i trzeba dużo bardziej uważać, żeby nie popełnić gdzieś błędu i nie skończyć z rozwalonymi kolanami w krzakach koło szlaku. Jeszcze tylko jakieś 12km, ta myśl dodaje mi mocy. Zaciskam zęby i puszczam się w dół.
Dobiegam do mety z czasem 5:10:13. Nie wiem które mam miejsce, bo każdy startował o innej godzinie. Wiem jednak, że dobrze mi poszło. Nie ma to teraz znaczenia, na mecie wita mnie i gratuluje mi żona. Opowiadam jej jak było, kiedy ona w międzyczasie przynosi mi coś do jedzenia. Przebieram się, wsiadamy do auta. Z żoną rozumiemy się bez słów – nawigacja już jest ustawiona na najbliższego McDonalda. I jak tu jej nie kochać?
DYSTANS – 42KM
PRZEWYŻSZENIE – 2300+/2300-
CZAS – 5:10:13
MIEJSCE – 7/134